Tak jak ostatnio wspomniałam, pogoda na listopadowym wyjeździe nam nie dopisała i wyruszaliśmy z naszego docelowego Barbate jak często się dało i gdzie się dało, żeby nie popaść w totalny hotelowy marazm.
Upodobaliśmy sobie bardzo smaczną restaurację w pięknym miasteczku Zahara de los Atunes, ale samej miejscowości nie obfotografowałam z powodu dramatycznego deszczu. Zawsze!
Po raz kolejny odwiedziliśmy Vejer de la Frontera, punkt obowiązkowy w tamtym regionie! Wspinając się autem po krętej drodze wzgórza, na której leży, napotkaliśmy przeszkodę. Przeszkodę w postaci drzewa. Tylko połowa drogi była przejezdna. Za to na samym szczycie naszym oczom ukazał się obraz zniszczeń okolicy (zalania, podtopienia, obsuwy terenu...). Żeby na brak atrakcji nie narzekać, jak wyszliśmy z auta pospacerować, rozpętała się okropna burza (nie jedyna w tym dniu)! Uciekaliśmy z prędkością światła z parkingu do kawiarni. Grzmoty i błyskawice hulały jak szalone. Szyby w kawiarni dzwoniły, a właściciele uspokajali nas (byliśmy jedynymi klientami), że to przez piorunochron nieopodal, który ściąga pioruny właśnie tu...no cóż, niebo było cudne, ale nie odważyłam się wyjść z aparatem na zewnątrz. Potem już tak, jak deszcz się uspokoił.