czwartek, 13 grudnia 2012

Jak się lubi dostawać prezenty, to zapraszam do Hiszpanii :)

Po pierwsze dla ewentualnych czytelników duże przepraszam. Totalnie długa przerwa. Po pierwsze pochłaniało mnie macierzyństwo :), po drugie szydełkowe hobby :) Składam tu mocne postanowienie poprawy.

No ale do rzeczy. Tak się składa, że mam imieniny w listopadzie, a urodziny w styczniu, a więc pasmo prezentów zawsze było przyjemnie długie, ale tu to jest istny raj :) Zaznaczam także, że raj dla Polaków obchodzących tradycyjnie nasze dni podarunkowe, a więc Mikołaja i Gwiazdkę. 

Skąd ten raj? Ano stąd, iż najpierw ja obchodzę Mikołaja "po naszemu", a więc podpoduszkowe szukanie małego conieco zawsze jest. Hiszpanie bowiem tego dnia nie traktują jak my. Za to jest to dzień wolny od pracy (dzięki czemu można w pełni cieszyć się prezentami), ponieważ świętują uchwalenie swojej konstytucji. Następnie obchodzę oczywiście Wigilię i kolejna ekscytacja prezentów podchoinkowych. Hiszpanie Wigilie prezentowo omijają, ale coraz częściej ofiarowują je sobie  w Boże Narodzenie czyli dzień później. Na tzw. "uparł się" można by znowu szaleć...ale bez przesady. Następnie jest 6 stycznia, który zawsze był i jest tu najważniejszym dniem obdarowywanie się podarkami. Do  tego podobnie jak i u nas jest to dzień wolny od pracy. Z całego okresu świątecznego dla dzieci jest to dzień najważniejszy, bo po pierwsze PREZENTY, a po drugie ostatni dzień wolny od szkoły (dodam, że wolne od szkoły rozpoczyna się w wigilię i trwa właśnie do święta Trzech Króli). No i na koniec pasma prezentów (w moim przypadku) są moje urodziny :)  No i jak tu nie lubić Hiszpanii? ;))


piątek, 14 września 2012

"Jesień w Madrycie"

Zwykle zaczynam, kończę lub co najmniej wplatam temat pogodowy w swoje wpisy, a czasem jest on ich jedynym powodem... Tym jednak razem nie będzie o jesiennej pogodzie ani o jesieni jako takiej, jeno o  ludziach w jesieni swego życia. 
Co na pierwszy rzut oka uderza w Madrycie przede wszystkim...ano ich obecność. Mam wrażenie, że w Polsce ludzie starsi to niemalże przemykające cienie, niejednokrotnie ciągnący swoje liche wózeczki skromnie wypełnione zakupami na tzw. przetrwanie za tzw. emeryturę. Są szarzy, przygarbieni i smutni lub zgorzkniale zgryźliwi. Najczęstszymi zaś miejscami, gdzie można ich spotkać to przychodnie, apteki, tanie markety, ławka w parku lub przy osiedlowym placu zabaw. Niestety takie są moje skojarzenia. 

Dla odmiany tutaj, czego życzę i naszym emerytom, starsi są tak samo wszechobecni jak reszta społeczeństwa, a nawet jest ich więcej w porach kiedy reszta jest w szkole lub w pracy. Zapewne to niestety kwestia pieniędzy, ale i śmiem twierdzić - podejścia do życia. W każdym razie tutejsi starsi nie chodzą tylko po lekarzach, nie zażywają wyłącznie leków, nie siadają na osiedlowych ławkach by zrzędzić i nie mówią już tylko o chorobach i/lub śmierci... Tutejsi są niezwykle eleganccy, co nie oznacza odziani w drogie szmatki. Po pierwsze noszą barwniejsze ubrania, dbają o dodatki (buty, torebka, laseczki, itp.). Wiele kobiet codziennie chodzi z rana do fryzjera na tzw. czesanie, wielu także jak i naszym emerytom towarzyszy wózeczek, ale nie tak smutny i prawie pusty. Ponadto rewelacyjnym widokiem są babcie w knajpianych ogródkach popijające wino lub piwo i wystawiające swoje pomarszczone twarze na słońce. Powszechne także wśród starszyzny są spotkania w parkach i albo gra w karty przy specjalnie do między innymi tego stworzonych stolikach, albo ćwiczenie w placach zabaw dla dorosłych (pisałam już kiedyś o nich) w celu utrzymania kondycji, zażycia świeżego powietrza i niejednokrotnie w celu towarzyskim.

I ja mam świadomość tego, że pewnie i u nas niektórzy starsi są zadowoleni z życia i pędzą dobre życie na emeryturze, ale zasmucające jest to, iż hiszpańska większość tej grupy społecznej (i nie tylko hiszpańska) jest naszą mniejszością. I tak jak napisałam wcześniej, nie tylko to kwestia pieniędzy, ale swoistego poddania się prądowi życia, który u nas na emeryturze prawie zanika.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

senny szum klimatyzacji...

Kiedy nadchodzi sierpień, na Madryt spada błoga senność podkręcana jednostajnnym, miarowym szumem wszechobecnych klimatyzatorów. Wszystko spowalnia, zatapia się w lepkim żarze spływającym z nieba. Zaraźliwą ospałość da się obserwować wszędzie. Większość małych interesów, sklepików, agencji nieruchomości, zakładów oferujących wszelakie usługi...wszystko to zamyka się na cztery spusty na cały sierpień. Zewsząd spozierają na przechodniów tabliczki: 'Cerrado por vacacciones'.

Po raz pierwszy od mojego pobytu w Madrycie nigdzie nie wyjeżdżam, w przeciwieństwie do tutejszych mieszkańców i mogę z zainteresowaniem przyglądać się tej osobliwej przemianie miasta. Większość ucieka nad morze przez co zaludnienie jest zauważalnie niższe. Naturalnie turystów wciąż tu można napotkać, ale raczej biednych i zapoconych w ścisłym centrum, którzy męczą się ze zmiętymi i mokrymi od potu mapami, żeby trafić do Świątyni Debod, na Plaza de España, Plaza Mayor lub targ San Miguel ...

To ciekawe obserwacje muszę stwierdzić. Po czym na przykład można poznać Hiszpana od turysty? Ano Hiszpan na światłach zawsze czeka w cieniu (niejednokrotnie oddalonym nieco od przejścia).  Rzadko kiedy też rdzenny Madrytczyk bądź wystarczająco długo tu mieszkający napływowiec, spaceruje po mieście w godzinach najbardziej morderczego upału, tj. 14 - 18/19, a jeśli już, to na pewno jedna (ta zacieniona) strona chodnika jest bardziej zagęszczona przez tubylców właśnie. Ta pełna słońca z kolei niejednokrotnie obstawiona jest wyłącznie przez turystów spragnionych słońca.

Ja w ten lepki czas najbardziej lubię parki. Po pierwsze wreszcie jest tam luźniej (np. Parque del Retiro), ale także w tym i każdym innym od zawsze fascynują mnie widoki śpiących gdzie bądź ludzi w czasie sjesty. I nie mówię tu o tzw. marginesie. Mowa o normalnych, no może trochę bardziej wyluzowanych jednostkach, które ściągnąwszy buty kładą się na ławkach i trawnikach w celu znalezienia ukojenia w cieniu zieleni. Widok jak z bajki o Królewnie Śnieżce, z tą różnicą, że tu śpią wszyscy oprócz Śnieżki.

No cóż, rekompensuję sobie brak wyjazdu obserwowaniem Madrytczyków i wyciąganiem subiektywnych wniosków. Wolę to zamiast poddawać się tej senności z podejściem iście polskim narzekając wiecznie na pogodę :)
Owszem polskości swej się nie wyrzeknę i narzekam, bo upałów nie znoszę, ale spojrzeć na nie z innej strony, to ciekawe doświadczenie prowadzące do jeszcze ciekawszych końcowych spostrzeżeń.

środa, 11 lipca 2012

A jak arogancja, B jak brak wychowania, C jak ciąża....czyli ABC traktowania kobiet ciężarnych!...i nie tylko.

Doświadczenie kobiety ciężarnej zdobyte w metrze, na ulicy i w sklepie posiadam. Zbieram je, i skrzętnie acz z coraz większym niesmakiem przechowuję. I tak prawie dobijam do końca 9 miesiąca i o zgrozo im dalej, tym gorzej.

Na początku było nawet całkiem całkiem, unosili się co poniektórzy ( a częściej co poniektóre), jak tylko coś tam śmiało się nieśmiało zarysowywać się pod połami rozpiętego płaszcza. We mnie wzbudzało to raczej zawstydzenie niż wdzięczność...ale BYŁO!

A teraz? Kiedy bez żadnych wątpliwości (bo i pogoda nie sprzyja płaszczom, i nie ma szans na przeoczenie 9 miesięcznego brzuszka) widać brutalnie iż jestem w ciąży...podrywów jest znacznie mniej, żeby nie powiedzieć prawie wcale!
Głównie odnoszę się tu do metra. Najbardziej chyba  w tym wszystkim irytujące jest udawanie, że się nie widzi. Krecie krycie się za gazetą, książką, okularami przeciwsłonecznymi!..I owszem wpis dotyczy kobiet w ciąży, ale można by pod to podczepić traktowanie w tym nieszczęsnym metrze i ludzi starszych i rodziców z dziećmi na rękach i młodych z widoczną kontuzją...

Nie jestem zwolennikiem ustępowania wedle zasady: "BO TAK". Wg mnie każdy ma prawo odczuwać zmęczenie, czuć się źle czy słabo. I ani ludzie starsi ani kobiety w ciąży nie mają wyłączności...ale kiedy widać, że jest komuś już naprawdę ciężko (bo każdy to tego doświadczył wie ile waży brzuszek w  9 miesiącu), że ktoś czuje się źle a przy tym jest wiekowy albo o kulach...no do cholery jasnej chrapską dupę należało by podnieść!!!

Ostatnio miałam dwie cudewne sceny z metra.
Pierwsza. 
Wchodzę do metra, klima działa nie tęgo, wszyscy markotni. Miejsca siedzącego nie uświadczysz. Więc staję obok drzwi, na nikogo wyzywająco nie spoglądam (generalnie do nachalnych, napastliwie nad potencjalną ofiarą wiszących nie należę:)) Za jakiś czas podrywa się wreszcie Pani w średnim wieku (to najczęściej ustępujący wiekowo-płciowy przedział pasażerów). Obok niej siedzi rozwalony nastolatek głupio się uśmiechający. Naprzeciw niego matka i siostra jego... i nic. Nie dzieje się nic. Żadnej reakcji w stylu: "Synu wstań, ustąp, zrób coś"! Głupie uśmieszki, zadowolone miny. No w końcu śródziemnomorski styl wychowania chłopca jest jasny, prosty i dla wszystkich oczywisty...więc chyba tylko mnie oburza. A jaka jest jego myśl przewodnia? Czerpiąc z klasyki: Day ut ia pobrusa, a ti poziwai (Daj, niech ja pomielę (pokręcę żarna), a ty odpoczywaj) (żródło: Wikicytaty). SKANDAL!

Druga.
Początek łudząco podobny do pierwszej...do momentu stania spokojnego przy drzwiach. Nagle widzę wstaje ktoś nie opodal szykując się do wyjścia na najbliższym przystanku. Oczekujących na ewentualne miejsce siedzące są osoby w liczbie dwóch: ja i stojący obok młody yuppi pochodzenia... strzelam - holenderskiego, no w każdym razie na Hiszpana to on nie wyglądał. Tym więc pewniej udaję się ku zwolnionemu miejscu i oczom nie wierzę, kiedy owy zagarniturowany modnie "dżentelmen" tuż przede mną zajmuję owo miejsce! SZOK! Głupio mi i wycofuję się znów w stronę pobliskich drzwi, kiedy tym razem Hiszpan z krwi i kości (naznaczonych wprawdzie znacznie znakiem czasu) podrywa się ratując sytuację? męski honor? No w każdym razie siadam ramię w ramię z owym "dżentelmenem" i przez resztę podróży wymyślam mu w myślach do wiwatu!

Puenta? 
Jakby na świecie było więcej szacunku niż mniej, to wszystkim żyło by się lepiej i lżej.

środa, 4 lipca 2012

No hay dos sin tres!

Oto przewodnie hasło, które towarzyszyło reprezentacji hiszpańskiej podczas tegorocznych rozgrywek Eurocopy 2012.

Co oznaczało? Wielkie oczekiwania Hiszpanów na kolejny puchar ich ukochanej reprezentacji...i się udało. Styl w jakim to osiągnęli...no cóż imponujący. Wszyscy zainteresowani z pewnością podziwiali to widowisko na własne oczy.

Tego typu osiągnięciom towarzyszy tu zawsze olbrzymia impreza. Miałam przyjemność uczestniczyć w "fjestowaniu" po zdobyciu Mistrzostw Świata 2010, a teraz Mistrzostw Europy. Cóż mogę powiedzieć...podobnie jak w poprzednim wpisie zaznaczyłam, młodzi, starzy, dzieci, rodziny, kobiety w ciąży, a nawet psy...wszyscy witali wracających mistrzów. Najpierw wzdłuż ulic madryckich w przejeżdżającym autobusie, a potem na jednym z głównych placów stolicy. Dość nietypowe dla mnie było, iż niektórzy piłkarze po prostu się upili :) ale zdaje się, że motywem przewodnim tej imprezy było wspólne, naprawdę wspólne imprezowanie:) I ponownie jedyne nad czym mogę ubolewać porównując nasze kraje, to to, że tu jest to bezpieczne, a u nas...raczej na tzw. własne ryzyko i odpowiedzialność.

Po raz kolejny mogę wyrazić, na podsumowanie tegoż wpisu, zazdrość. Tak zazdrość, że Hiszpanie mimo wielu swoich wad naprawdę wiedzą jak się dobrze bawić nie robiąc przy tym krzywdy innym:)


środa, 6 czerwca 2012

futbolowy szał!

Nie przypuszczam żeby wielu czytelników tegoż bloga było fanami piłki nożnej, mimo iż ja jestem, ale ciekawi mnie realna różnica bezpieczeństwa i ogólnej atmosfery na polskich współczesnych eventach sportowych z evantami tutejszymi. Szczególnie w kontekście zbliżających się wielkimi krokami Euro 2012. 
W mojej zakurzonej pamięci sprzed wielu, wielu lat nie wspominam w/w atmosfery źle. Pamiętam niewielki stadion w mojej rodzinnej miejscowości, muzykę z głośników, rodziców z dziećmi, stoiska z piwem, watą cukrową i konikiem przy którym można sobie zrobić zdjęcie (mam takie do dziś). Podsumowując, bezpiecznie i familijnie.

Zanim przejdę do ostatnich doświadczeń związanych z meczowym szaleństwem zaliczonym tu, w Madrycie, z przykrością chciałabym napisać o globalnym strachu obcokrajowców a propos Euro 2012. Moja koleżanka z Londynu ze zgrozą stwierdziła bowiem (na podstawie doniesień z tamtejszej prasy oraz dokumentu obejrzanego na bbc), iż polscy kibice stanowią dużo większe zagrożenie dla wszelkiej ludzkości, niż brytyjscy (także słynący z popędliwego temperamentu). Co za tym idzie nie ma co marzyć o familijnej wyprawie na mecz, i z  tego co ja ostatnio słyszałam, lepiej nań się nie wybierać jeśli jesteś innego, niż biały, koloru skóry...Jak w istocie wygląda rzeczywistość na polskich stadionach osobiście nie wiem, ale mam porównanie z atmosferą tutejszą...i niestety wypadamy przy tym porównaniu kiepsko.

Stosunkowo niedawno bowiem zakończył się tutejszy słynny turniej ligi hiszpańskiej o Puchar Króla. Generalnie od początku największymi faworytami pretendującymi do zdobycie owej nagrody były: Real Madryt i FC Barcelona. W rezultacie finał okazał się odrobinę zaskakujący, bowiem zagrały w nim FC Barcelona (a jakże), ale zamiast RM - Atletic Bilbao (drużyna dość nietypowa, bo składająca się tylko i wyłącznie z piłkarzy z krainy, z której pochodzi mianowicie z Kraju Basków (północ Hiszpanii).  Żeby dłużej nie zanudzać opisami przejdę do rzeczy czyli atmosfery owego eventu. Jako że turniej dotyczy Pucharu Króla, finał zawsze odbywa się w Madrycie. W tym roku nalot kibiców na stolicę był nieprawdopodobny. Oczywiście przedsięwzięto środki ostrożności (masa helikopterów patrolująca ulice z lotu ptaka,  policja w wydaniu pieszym, konnym, motorowym i samochodowym, z rozmysłem rozmieszczone  w bezpiecznej od siebie odległości strefy kibica, itp.). Oprócz niepoliczalnej masy kibiców i z Katalonii i Kraju Basków (większość Basków) w oglądaniu owego meczu brała udział spora część fanów piłki nożnej także z Madrytu. Ogólnie było to wielkie święto i szaleństwo przez cały weekend. Ale co mnie osobiście uderzyło najbardziej- RODZINY Z DZIEĆMI. Nie muszę po raz kolejny pisać o zdolności Hiszpanów do zabawy, o lubości do piwa, śpiewu i tańca, a także o dużej miłości do piłki nożnej, bo to się wie:) Ale jakże mile zaskakujące było przemieszczanie się ulicami pośród kibiców obu drużyn, gdzie nie było czuć ni widać cienia agresji. Natomiast w finałowy wieczór nieprawdopodobne było siedzieć nad rzeką na trawie w strefie kibica z widokiem na olbrzymi telebim i czuć się po prostu bezpiecznie (nawet będąc w zaawansowanej ciąży), podobnie jak całe rodziny z dziećmi (i małymi i dużymi) otoczone nie zagrażającymi nikomu i niczemu już niekiedy i "na ostro" podchmielonymi młodymi i starymi kibicami z krwi i kości. 

Nie pierwszy raz doświadczyłam takiego uczucia i uważam że dobrze kiedy całe rodziny, starsi i młodsi , w gromadzie i pojedynkę mogą zwyczajnie bez kalkulowania uczestniczyć w tego typu imprezach. Do tego bez cienia obawy o własne zdrowie czy życie, bez lęku bliskiego kontaktu z kijem baseballowym lub butelką... Z pewnością na przestrzeni czasu zdarzały i zdarzają się pewnie i tu przykre incydenty na podobnych imprezach, ale jedno jest pewne - różnica atmosfery bez wątpienia istnieje!

Na koniec nasuwa się pytanie proste jak drut: Dlaczego?

poniedziałek, 21 maja 2012

takiej wiosny tu jeszcze nie było...

Strasznie długo tu nie zaglądałam i chyba najłatwiej będzie mi zacząć od ulubionego tematu pogody:) 

Nie tylko bowiem mi, jak mniemam, Hiszpania kojarzy się dość jednoznacznie ze słońcem i niejednokrotnie z upałem. Częściowo jest to stwierdzenie prawdziwe, bo faktycznie upały mają miejsce latem i jest to niezaprzeczalny fakt. Co do słońca... można by rzec, że w ciągu mojego tu prawie już dwuletniego pobytu na jego brak nie narzekałam, a wręcz w ostatnich kilkunastu miesiącach brakowało deszczu...ale to co dzieje się tej wiosny jest dość nienaturalne:/

To że w majowy weekend w Polsce były temperatury hiszpańskie nie dziwi, bo zdarzały się takie lata dość często, to że tu sporo padało...to tylko świadczy o łasce, bo tutejsza ziemia była sucha niczym pieprz,...ale to że niemalże cały maj łaska ta zalewa Hiszpanię (z całą pewnością Madryt i północ tegoż kraju), a temperatury w większości utrzymują się na poziomie 12-16 stopni...no to już znacznie odbiega od tutejszej normy!

I kiedy nawet zdarzają się gdzieś pomiędzy tzw. ciepłe dni, to takie że sucha nitka od zalewającego Cię potu na ubraniu nie pozostanie, a więc wahania temperatur zabójcze! 

Podsumowując...do niedawna jeszcze rozważałam przeniesienie się do innej krainy w obrębie kontynentu europejskiego, jednak jednym z czynników powstrzymujących było właśnie pożegnanie się z aurą z pierwszych linijek tegoż wpisu..., a teraz  po tak polsko-brytyjskiej wiośnie z zapowiedzią zabójczego w Madrycie upalnego lata, zastanawiam się nad słusznością podjętej decyzji ;)

Pozostaje mi czekać do jesieni lub trzymać kciuki za ciąg dalszy anomalii w okresie letnim:)


poniedziałek, 5 marca 2012

pieskie życie w Madrycie...

Jeśli ktokolwiek zawita do Madrytu, myślę że bardzo prędko zorientuje się, chcący lub niechcący, że jego mieszkańcy to mega fani psiaków.

Po pierwsze z racji ich mnogości (lecz nigdy samopas), po drugie z racji ilości ichnich odchodów na chodnikach (o zgrozo!).

Sama jako właścicielka psa ucieszyłam się na widok tylu psiaków oraz na szereg przyzwoleń, dozwoleń, ułatwień i specjalnych miejsc dla czworonogów i ich właścicieli. Ale z drugiej strony,  co jest oczywiste, zdruzgotał mnie fakt uprawiania slalomu po chodnikach i placach pomiędzy psimi kupami (żeby oddać całą prawdę i tylko prawdę, nie jest to w takich zastraszających ilościach i nie wszędzie).

Jednak przy proponowanym przez miasto bezpłatnym rozwiązaniu tegoż problemu, a mianowicie korzystaniu z woreczków jednorazowych dostępnych przy bardzo wielu śmietnikach miejskich, niekorzystanie z tej opcji jest czymś nieprawdopodobnie obezwładniającym. Owe miejskie kubły znajdują się wszędzie, a ich liczba znacznie gęstnieje w typowych psich zonach (np. specjalnie wygrodzone wybiegi w parkach - rewelacyjna sprawa, przy placach w centrum miasta, przy wszelkiego rodzaju nielicznych w centrum pasach lub skupiskach zieleni). No, ale okazuje się, że nie przekonuje to wielu Hiszpanów do sprzątaniach po swych ulubieńcach.
Najgorzej jest rankiem przemierzać owe newralgiczne szlaki wyrowadzaczy psów...bowiem w drodze do pracy ma się niepowtarzalną szansę wdepnięcia w świeże conieco:)... i to nie raz. Nie muszę chyba dodawać, że w związku z powyższym tak jak w innych okolicznościach wielu ludzi okazuje dużo sympatii madryckim czworonogom, tak w tych, są jedynie wściekli ich przeciwnicy.

Ja jednak chciałabym tylko uczulić, iż przedmiotem złości i ewentualnych inwektyw powinni być ludzie, a nie psy...

A wizytantom Madrytu zalecam baczne przyglądanie się chodnikom...szczególnie rano i po zmroku:)

poniedziałek, 27 lutego 2012

"idzie luty podkuj buty..."

Jak zwykle frapująca mnie pogoda:)

Tytułowe powiedzenie w Hiszpanii, a na pewno w Madrycie, nie ma racji bytu. Wreszcie zimne noce i poranki odpuściły, a do tego południowe słońce przypiekające w dzień... Któż by  pomyślał wyskoczyć w lutym na ulicę w krótkim rękawku? Ano tu jest to możliwe. Wprawdzie nieliczni odważni są tak rozchełstani, ale w 100% usprawiedliwieni. Rzekłabym nawet, że zazdrosnym wzrokiem śledzeni przez tych w zimowych kurtkach i kozakach:)

Mam takie ostatnio przemyślenie, że niebezpiecznie jest żyć za długo w Hiszpanii...można bowiem się dość szybko nieodwracalnie uzależnić od słońca, które tu jest zawsze. I kiedy w myśli pojawia się pomysł, że może by wyruszyć gdzie indziej, bardzo ciężko podjąć decyzję.

Ech...jednym słowem Hiszpania uzależnia!

poniedziałek, 6 lutego 2012

o soli i mrozie...

Do wczoraj od kilku dni w Hiszpanii szalała fala mrozów (podobnie jak w całej Europie). Owszem trzeba uznać fakt, iż jak na Hiszpanię były to dość odczuwalne temperatury (w nocy -4 do -7 w Madrycie), ale jak na Polaka w Hiszpanii cała panika rozpętana wokół tego wzbudzała jeno ironiczny uśmieszek na twarzy. 

No bo czy to nie dziwne, że przez tych kilka dni alarmowano o mrozach (zaznaczam tylko w nocy, bo w dzień temperatury były dodatnie) włącznie z ostrzeganiem przed wychodzeniem z domu po zmroku jeśli nie jest to konieczne i ubieraniem się wyjątkowo ciepło i szczelnie? A ja się pytam, dla którego Hiszpana absolutną koniecznością nie jest wyjście po zmroku z domu do knajpy na "canię" piwa lub "copę" rumu z colą i to w weekend?!! Układający komunikat chyba nie byli Hiszpanami ;)) Albo fakt, iż każda kałuża w Madrycie (a niełatwo ją znaleźć!!), i nie tylko, została obficie posypana solą? Moje skromne pytanie: po co? Do teraz widoczne na chodnikach są tego nieestetyczne skutki. Przykładowo przed wejściem do mojego metra do dziś piętrzy się kupa soli, która raczej niewiele pomogła w te mroźne dni..., a teraz jedynie można się o nią potknąć. 

Ja rozumiem, że z racji cieplejszego i łagodniejszego klimatu (trzeba tu wyraźnie podkreślić, iż zależnie od regionu) generalna liczba bezdomnych jest większa niż w Europie Środkowej i to ostrzeganie myślę, że raczej powinno dotyczyć właśnie tych potrzebujących..., ale z drugiej strony bez domu nie ma tv, a bez tv czy radia ciężko zostać ostrzeżonym..., no ale nie wnikam.

Tak czy śmak przez tych kilka dni można było zaobserwować niewiele mniejszą na ulicach liczbę ludzi, za to zdecydowanie cieplej ubranych niż u "nas":) I się nie śmieję, bo jak się człowiek przyzwyczai do pewnych temperatur, te niższe odczuwa dotkliwiej. Nie będę też się zapierać, że i mnie ten "mróz" nie doskwierał, ale dość interesujące jest obserwowanie podobnych zjawisk, gdzie -4 w nocy spotęgowane właściwie przenikliwie dmiącym wiatrem, wzbudza takie globalne szaleństwo.

No nic, póki tu jeszcze żyję chciałabym zobaczyć "kataklizm" padającego śniegu..., bo wtedy założę się, że ludzie będą masowo lądować w szpitalach nie z powodu zasp śniegu, lecz z powodu zasp soli :)

poniedziałek, 16 stycznia 2012

białe i piękne:)

Tym razem niewiele pisania, niech zdjęcia spróbują mówić same za siebie:)


Oto widok z plaży na miasteczko. Jak widać zero wieżowców, hotelowych drapaczy chmur...jeno muszelki, piasek i biel uroczych domków:)


Muszelka...jak na poprzednim obrazku...tyle że w wersji solo.


Główny plac miasteczka. Rzut beretem od plaży i restauracji z widokiem na plażę. Mega miejsce i w dzień i w nocy i w grudniu (a ściślej w styczniu) i popołudniu.


Uliczka...jedna z wielu!


Typowe wrota na typowe patio (klatka schodowa), z którego  dopiero są drzwi do kilku domów.


Jedno z widoków na patio zza krat:) Dla wprawnych obserwatorów - na stole mieści się szopka (często jest to świąteczny dekoracja domostw zamiast choinki).


Schody nie donikąd.  Warto się było wspinać.


Dachy, anteny, latarnie...małe fascynacje geometryczne na tle wiecznego błękitu:)


Kolejny zaułek...


No i wreszcie najważniejsze. Znów ta plaża. Czarująca kolorami o zmroku i brzasku:) Zamek - autor nieznany.


A oto widok po wspinaczce schodowej...ech taras, widok z widokiem na ocean...czegóż chcieć więcej?


Ostatnia wariacja plaża plus słońce...za mną szumiący ocean, przede mną różana biel. Tyle wystarcza! Na jakiś czas:)

Miłego oglądania!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...