środa, 28 grudnia 2011

La Latina

To najstarsza dzielnica w centrum Madrytu. Faktycznie zapuszczając się w jej serce można się oderwać w czasie i zachwycić pokrętnymi uliczkami, starymi kamienicami i natknąć na ukryte w nich kawiarenki, place i kościoły...ale jak ze wszystkim innym, najlepiej poza sezonem. Tłum turystów bowiem skutecznie może odebrać cały urok włóczenia się i podziwiania emanującej z nich magii przeszłości. 
Jednym z minusów mieszkania w tej dzielnicy jest zdecydowanie przewalająca się fala wycieczkowiczów o każdej porze dnia i nocy. Jest tu bowiem kawiarni, barów i restauracji bez liku. A że większość uliczek, podobnie jak w dużej części centrum Madrytu jest jednokierunkowa, mieszkańcy kamienic cierpią hałas niemiłosierny, szczególnie weekendowymi nocami. Notabene ja już miałam przygotowany bigos w razie hałasów świątecznych, ale ku zaskoczeniu i mej wielkiej uciesze w Wigilię i pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia wszystkie knajpy były nieczynne:) i rzucanie bigosem w tancerzy, krzykaczy, śpiewaków, itp. odsunęło się w czasie.

Tak naprawdę ciężko jednoznacznie określić zalety i wady mieszkania w tej dzielnicy. Na pewno jest urokliwa, ale zależy kto czego szuka. Jest wiele innych dzielnic, które po prostu bardziej nadają się do życia, a więc jest spory wybór kilku minimarketów, jest pod nosem szewc, są do wyboru i do koloru warzywniaki, piekarenki, ślusarze, itp. Tu też to wszystko można zaleźć, ale nie tak blisko i w nie tak przystępnych cenach. Dla porównania kawa w innej dzielnicy wewnątrz kawiarni (często są 3 ceny: na tarasie, przy stoliku, przy barze...z czego ostatnia jest najniższa) to około 1,30. Na La Latinie zaś około 2,00 do 2,50.
Także wędrowanie po uliczkach i tutejszych chodnikach z czasem może być męczące, ponieważ wszystko jest bardzo, bardzo wąskie. Do tego zapewne z przyczyn bądź bezpieczeństwa, bądź antyparkingowych, na wąziuteńkich chodnikach zamontowano metalowe słupki sięgające mniej więcej kolana o średnicy głowy. To "fantastycznienie" przemyślane rozwiązanie pozostawia jeszcze mniej miejsca przechodniom. A więc jak przemierzasz dzielnicę z psem lub zakupami, nie wspominając już o wózku, jesteś królem chodnika i ustępują Ci wszyscy, bądź tarabanisz się ulicą uważając żeby jakowy pojazd mechaniczny nie zrobił sobie garażu... wiadomo gdzie. Naturalnie sprawa tego typu rozwiązań chodnikowych jest generalnie powszechna w centrum, nie tylko na La Latinie.

Uroki..., właściwie o nich wspomniałam już na początku. Samo tu bycie, spacerowanie o wybranych przez siebie porach roku czy dnia, jest satysfakcjonujące.
Podsumowując więc polecam zwiedzanie, włóczenie się, obfotografowywanie i zatracenie się w tej dzielnicy, ale jeśli chodzi o mieszkanie...szukać uliczek bez żadnej kawiarni (szczególnie unikając bliskości z ulicami:cava baja i cava alta oraz sąsiedztwa jakichkolwiek placów), co i tak nie daje nijakich gwarancji ciszy.

A tu parę wyszperanych fot.









A póki co lojalnie odradzam nocnego hałasowania...bo mam jeszcze gotowy do ataku bigos!

niedziela, 11 grudnia 2011

Jeśli chcesz zrobić włos, to nie w Madrycie!

Moje coraz większe znawstwo ulic i dzielnic Madrytu jest efektem nie tylko zwykłego szwędania się. Nie mam bowiem zawsze weny do uprawiania tegoż typu aktywności. Szczególnie samotnie...
No ale nie o tym mowa, a przynajmniej nie bezpośrednio. Tak czy śmak, owe znawstwo wynika także z poszukiwań dobrego fryzjera. A tu zakrawa to na cud!! Fryzjerów tu jak barów i kawiarni...czyli jak mrówków. Na każdym rogu i nie rogu ulicy. Czasem nawet trzy salony w zasięgu wzroku. Znaleźć można i prywatne zakładziki i niby wypaśne saloniska sieciówek, są i skromne i urzadzone z przepychem, zniechęcające i urzekające, prowadzone przez gejów, hetero i miksy, z fryzurami i włosami zaskakująco dobrze zrobionymi, a najczęściej nijakimi.... Ale cóż z tego...bo jak przyjdzie do oceny jakości...to pożal się Boże! i mamma mia!! Zawsze i wszędzie.

Kilka dni temu przechodząc jakąśtam ulicą, poddałam się czarowi urokliwego salonu, który wyglądał jak z krainy fantazji. Do tego upstrzony sztucznym śniegiem, ze szklanymi drzwiami w ramach z białego drewna...no jak z bajki. Ceny wywieszone na zewnątrz (plus!), żadna tam sieciówka (plus!), dwie sympatyczne panie o dość dobrze rozjaśnionych włosach (plus!), gustowne, przestronne wnętrze (plus!)...więc weszłam. Pogawędka z panią ścinającą nie była zbyt długa i wyczerpująca, ale chcąc wybadać umiejętność i doświadczenie w traktowaniu środkowoeuropejskich, krótkich włosów zagaiłam o różnicę upodobań kobiet hiszpańskich i innych:) Gwoli wyjaśnienia należy tu dodać, że większość młodych Hiszpanek ma bardzo silne, twarde, ciemne włosy i prawie zawsze długie. Nie dziwota. Ładnie im w nich i jedyne czym zajmują się fryzjerzy to prostowanie, lekkie podkręcanie, ewentualnie delikatne pasemka. Inna sprawa z kobietami na emeryturze. Te mają włosy zdecydowanie krótsze, codziennie czesane u fryzjerów na lokówkach i najczęściej w kolorach blond (bo wreszcie siwizna pozwala im na uzyskanie wymarzonych odcieni, a i ekonomicznie nie muszą tak często farbować). Przy takiejże pogawędce, moja pani fryzjerka taktownie przyznała rację moim spostrzeżeniom, wykazała się rzekomym znawstwem tematu i delikatnie przystąpiła do rzeczy...czyli mnie podcinania. 
Oszczędzę jak długo to trwało. Dodam tylko, że wcześniej pokazałam zdjęcie swojej fryzury wykonanej w Polsce u Pani Mistrzyni Nożyczek, za którą tęsknie niemiłosiernie... Po kilku minutach obserwacji uznałam, że lepiej zamknąć oczy i cierpliwie czekać na efekty.
Trochę mi, a właściwie pani to zajęło. Przy tzw. układaniu włosów zacisnęłam powieki jeszcze bardziej, by nie patrzeć na nieudolne obsługiwanie szczotki i suszarki. Natomiast bardzo szeroko wytrzeszczyłam oczy kiedy przyszło mi "podziwiać" tzw. efekt końcowy oraz rachunek z piekła rodem!! Dramatyczna, niebotyczna suma za "coś", co w efekcie musiałam zdesperowana poprawiać nożyczkami do cięcia papieru w domu! To doświadczenie nie należy do najgorszych, ale najświeższych i bezwzględnie utwierdzających mnie w przekonaniu, że hiszpańscy fryzjerzy to najbardziej niebezpieczny dla otoczenia zawód świata!

Moje nieszczęście nie polega na tym, że teraz wyglądam jak strach na wróble ani że uszczupliłam znacznie zawartość swojego portfela, ale że perspektywa mieszkania tu oznacza bądź zdesperowane latanie do mojej Pani Mistrzyni Nożyczek, bądź w rezultacie długie włosy, .... których widok ucieszy chyba tylko mojego ojca :(

Podsumowując, fryzjerów w Hiszpanii - STRZEŻCIE SIĘ!!





czwartek, 1 grudnia 2011

wózki i wózeczki czyli to i owo na kółkach!

Pamiętam, że owe wehikuły na kółkach przykuły moją uwagę od samego początku bytności w Madrycie.
A o czym chcę tu rozprawiać? M. in. o torbach na kółkach. W Polsce skojarzenie mamy jedno: stareńka babinka z połatanym i często obskurnym wózkiem na dwóch kółkach wracająca bądź udająca się na skromne zakupy. 
Tu natomiast takowy wózek ma każdy! Są dzielnice mniej i bardziej w wynalazki te obfitujące, ale przede wszystkim nie ma tu podziałów na babinki i resztę, na ubogich i resztę, na chorych czy słabych i resztę. Na ulicach Madrytu spotkać można i babcię, i młodą kobietę i mężczyznę w sile wieku,...jednym słowem każdego, niezależnie od rasy, narodowości czy płci (aczkolwiek częściej kobiety:)). Dodać by też należało, że infrastruktura związana z ich użytkowaniem jest imponująca. W każdym bowiem sklepie typu supermarket i mały i duży (centra handlowe znajdują się tylko na obrzeżach) pod szafkami, do których wkłada się zakupy zrobione w innym sklepie lub po prostu zbędne nam torby czy plecak,...jest cały rządek specjalnych do tego przygotowanych zamknięć, w odpowiednich oczywiście od siebie odstępach, przeznaczony na takowe wózki. Zakupowicze bowiem zostawiają je tuż za kasami, by następnie stojąc już w kolejce do kasy, móc je sobie przygotować i wygodnie pakować nabyte produkty. Dzięki temu nie używają (niestety nie tak często jakby z ekologicznego punktu widzenia się chciało) zbędnych plastikowych toreb, a i oszczędzają znacznie podczas transportu do domu swoje kręgosłupy.

Poniżej listonosze z wózeczkami w kolorach tutejszej poczty!, Pan Starszy oraz Dziewczynka :)




Owe wózki czy torby na kółkach są dostępne w szerokim asortymencie. Dla mieszkańców kamienic bez windy, można wybrać 3 kółkowe (znacznie usprawniające wciąganie po schodach) bądź klasyczne 2 kółkowe. Przedział cenowy jest na każdą kieszeń (co naturalnie wiąże się z jakością). A i oferowane wzory i kolory pozwalają nawet najbardziej wybrednym znaleźć coś dla siebie.

Oprócz powszechnie stosowanych wózków na zakupy istnieją tu także plecaki na kółkach. Moim zdaniem wynalazek fantastyczny. Grupą docelową są dzieciaki z tutejszych szkół podstawowych, które zamiast dźwigać ciężkie kilogramy na swych wątłych plecach, po prostu ciągną je za sobą. 

Niby to takie proste i takie zdrowe, a szkoda że w Polsce nikt na to jeszcze nie wpadł:)

Podobieństw i różnic między nami a Hiszpanami można by doszukiwać się wielu, ale w kontekście powyższego tekstu, z pewnością Hiszpanie mają mniejsze problemy z kręgosłupami.

piątek, 25 listopada 2011

świąteczny szał....

Ostatnio częściej i więcej szwędam się po różnych dzielnicach Madrytu... i co mnie uderzyło? Dekoracje i świąteczny szał! Od połowy listopada miejscowe służby instalują bożonarodzeniowe iluminacje  na głównych ulicach Madrytu, budują jarmarczne miasteczka na co większych placach, itp. I nic w tym złego. Przygotowania do grudnia. Normalka. Ale żeby w oknach swoich domów wieszać już świecące gwiazdy betlejemskie, masowo kupować  kwiatki o tej samej nazwie i żeby w każdym chińskim sklepie ze wszystkim i niczym wystawiać różnokolorowe choinki, łańcuchy itp. To dla mnie lekka przesada. Do tego wystawy najmniejszych nawet butików, nie wspominając o centrach handlowych, obwieszane są świątecznymi łańcuchami, dekorowane mikołajami, saniami i innymi pierdołami.... Hmmm...może już zapomniałam, że szał przedświąteczny jest wszędzie i to o zgrozo coraz wcześniej! 
Szkoda, bo przez te światełka, bajery i wciskany nam na siłę świąteczny nastrój, zdążymy do Świąt całkowicie się wypalić...i zgubić  całą wagę i magię Świąt ... a w tłumie zakupoholików niejednokrotnie także  portfel:)

czwartek, 27 października 2011

Kap, kap, kojący deszcz...

Dziś po raz pierwszy od wielu miesięcy pada deszcz. 

Była i ulewa, i kapuśniaczek i burza z krótkimi grzmotami. Cóż... i tu  niebłagalnie jesień nastaje. 
Zdaje się, że słotna pogoda długo nie potrwa, ale wygląda też na to, że specyficznie wpływa na miejscowych. 
Ciszę bowiem słychać - kojącą, prawdziwą, melancholijną... A cisza zawsze lepsza niż harmider, rumor, hałas, gwar...szczególnie po kilku intensywnych miesiącach,  obfitych w turystów, upały, śpiewy, wrzaski, tłumu potrącanie, itp. 

Słońce - rzecz bezdyskusyjnie niezbędna do życia, szczególnie słońce świecące, grzejące.
Ale żeby je docenić (jak wszystko inne), warto doświadczyć słotnej, wietrznej i chłodnej aury.
Póki co więc napawam się polską słotną jesienią w Madrycie. I to z przyjemnością. Tu łatwiej...wiadomo że lada dzień słońce znów wyjdzie zza chmur:)

niedziela, 25 września 2011

El Rastro

Jeśli jesteś z wizytą w Madrycie, el Rastro to jedna z ciekawszych atrakcji. A cóż to takiego? Odbywające się w każdą niedzielę targowisko. Między 10 a 14 kilka ulic w centrum miasta zastawiona jest miliardem stoisk z najróżniejszymi różnościami. Bujność kolorów wystawianych towarów, mnogość dźwięków wydawanych przez sprzedawców (od pogwizdów, nawoływań po tzw. dźwięki nieartykułowane) i gęstniejący z godziny na godzinę tłum, tłum, tłum ...

Czy warto? Warto. Co można kupić? Wszystko. Paski, portfele, turystyczne bibeloty, urocze puzderka, wyroby ze skóry, gadżety dla zwierząt, ręcznie robioną biżuterię, antyki i "antyki", naczynia, majtki, torby, koszulki, chusty, skarpetki, buty, plakaty, ... czyli dla każdego coś miłego.

Jedyne co trzeba wiedzieć, to po pierwsze pilnować torebek z pieniędzmi, uzbroić się w anielską cierpliwość, ustawić w gotowości łokcie i najlepiej wypić przedtem kawę. Czemu? Żeby nie wpaść w niweczącą całą przyjemność frustrację...jak zdarzyło mi się dziś:)






wtorek, 13 września 2011

wtorek 13

Posiłkując się Wikipedią dowiedziałam się kilku interesujących informacji na temat wtorku 13.
Generalnie bowiem w Hiszpanii (ale i w Grecji i w całej Ameryce Łacińskiej) dziś, tj. wtorek 13 jest odpowiednikiem naszego piątku 13.
Osobiście nie podzielam strachu czy obsesji odnośnie w/w dat, ale przy pierwszym podejściu zamieszczenia nowego postu na ten temat, cały mój wysiłek poszedł na marne. Post bowiem się nie zapisał i go straciłam, a do tego podczas jego tworzenia wyskakiwało upierdliwe okienko z informacją o utrudnieniach, które znacznie spowalniało moja pracę...w efekcie czego ta wersja jest drugą...i mam nadzieję ostatnią.

Liczba 13
Wszystkim wiadomo, że jest pechowa, a przynajmniej tak się kojarzy. Istnieje wielu odszczepieńców od tej powszechnie dzielonej opinii, ale generalnie większość ludzi w ten dzień unika załatwiania ważnych spraw, latania samolotami, itp.
Z Wikipedii zaczerpnęłam trzy przykłady wyjaśniające pechowość owej liczby. Pierwszy to Jezus. On bowiem jako pechowy trzynasty, obok dwunastu Apostołów, stracił życie. Kolejny to 13 rozdział Apokalipsy Św. Jana, w którym autor przestrzega nas przed  nadejściem Antychrysta i bestii.
W Tarocie zaś liczba 13 to Karta Śmierci

Wtorek.
Co do pechowości wtorku to rzecz mocno względna, ale ponoć, jak mówi legenda, właśnie w tym dniu tygodnia doszło do słynnego pomieszania języków pod wieżą Babel. Także we wtorek dnia 29 maja 1453 roku upadło bardzo ważne w Europie (z wielu względów) miasto Konstantynopol. Konsekwencje owego upadku były znaczne (co pozostawię historykom), ale z pewnością dla wielu jest to uznana data dzieląca Średniowiecze od Odrodzenia oraz data kluczowych zmian w historii Europy. (źródło: http://es.wikipedia.org/wiki/Martes_13)

Cóż...hiszpański wtorek 13 to interesująca ciekawostka, ale przypuszczam, iż "wyznawcy" piątku 13 znaleźliby równie zapierające dech w piersiach oraz fatalne w skutkach wydarzenia, które miały miejsce w jeden z wielu w historii świata feralnych piątków.

Tak czy śmak, postaram się dziś nie kusić  losu, a i w każdy piątek 13 na wszelki wypadek będę się miała na baczności, co zalecam też swoim ewentualnym czytelnikom:)

środa, 7 września 2011

hiszpańska Norwegia

Zamiast uczyć się do egzaminu, wymyślam sobie szereg rzekomo niecierpiących zwłoki zajęć...stąd kolejny wpis:)
Tak napomknęłam o tym podróżowaniu i pomyślałam sobie, że może spróbowałabym przedstawić, to co widziałam osobiście. Faktem jest, że każdy kto wybiera miejsce kolejnej wycieczki czy dłuższej podróży zwykle radzi się zaufanych osób,  szpera po internecie bądź namiętnie kartkuje  strony przewodników w księgarni. Nie zmienia to jednak faktu, że czasem lepiej jest posłuchać subiektywnych wrażeń innego zapaleńca, a nie zawsze takowych mamy w zasięgi ręki...oto powód mojego gryzmolenia.

Jeśli chodzi o potencjalne problemy podróżowania po Hiszpanii to język.Hiszpanie niestety generalnie nie władają żadnym innym, z kolei potencjalni turyści raczej posługują się angielskim i tu następuje zgrzyt.
Na pocieszenie mogę dodać, że w coraz większej ilości miejsc w Hiszpanii ta sytuacja powoli się zmienia...
Ale do rzeczy.

Tytułowa hiszpańska Norwegia to kraina w północno-zachodniej części tego kraju. Od południa graniczy z Portugalią, a od zachodu z Asturią (równie pięknym regionem, o którym być może innym razem). Dlaczego niektórzy ją tak nazywają? Generalnie przez poszarpaną linię brzegową, dzięki której ocean wdziera się głęboko w ląd, czym przypomina norweskie fiordy. Do tego kilka magicznych wysepek, które urzekają swoją dziką naturą i oczywiście pogoda - spore opady deszczu w porównaniu do reszty kraju i niższe temperatury, co czyni ją niezwykle atrakcyjną szczególnie latem.
Wydaje mi się (piszę to także w oparciu o swoje doświadczenie), że większość Polaków kojarzy Hiszpanię tylko z Andaluzją i Katalonią. O zgrozo!! przed wyjazdem do Madrytu zakupiłam przewodnik z wydawnictwa "Pascal", który zatytułowany "Hiszpania" zawierał informacje TYLKO o tych krainach, plus troszkę o Madrycie i bodajże Walencji. Dramat!
Wyżej wspomniane regiony oczywiście także są warte odwiedzenia, ale pominięcie północy, która urzeka totalnie...to straszne niedopatrzenie.
Ponadto Andaluzja i Katalonia  w lecie to miejsca nie dla mnie. Nie lubię ani tłumu ani upałów, stąd moje absolutne zauroczenie północą, w tym Galicją.

Galicja dzieli się na 4 mniejsze regioniki i w każdym z nich można napawać się pięknem. Nie ma osoby, która nie znajdzie czegoś dla siebie. Jeśli ktoś lubi miasta, absolutnym obowiązkiem jest A Coruña, Santiago de Compostela (mekka wszystkich pielgrzymów), Vigo, Pontevedra. Ja odwiedziłam Santiago i polecam szczególnie urokliwą starówkę, ale osobiście preferuję bardziej zaciszne miejsca:)
Dlatego jeśli ktokolwiek lubi albo chciałby doświadczyć kontaktu z dzikim i groźnym oceanem powinien wybrać się na  Wybrzeże Śmierci (Costa da Morte, o którym warto poczytać, bo nazwa zobowiązuje), a w szczególności do niewielkiej miejscowości o nazwie Muxia. Kilka ładnych plaż dostępnych  i na piechotę, i autem, wyłowione prosto z oceanu muszle, ryby i ośmiornice, a do tego fantastyczne wzgórze z imponującym masywem kościoła nad samiuteńkim oceanem, który czasami wściekle rozbija się dziko o nabrzeżne skały... no cóż zachód słońca z winem, serem, oliwkami i bliską osobą tam-bezcenne!
Z Muxii jest dobry dojazd samochodem do kilku innych miasteczek rybackich należących do tego wybrzeża. Niektóre mają piękniejsze plaże, inne imponujące latarnie morskie (z którego to wybrzeże także słynie), ale jak dla mnie żadne nie miało tego specyficznego klimatu magicznej melancholii, która w Muxii dosłownie wsiąka w człowieka wraz ze zdarzającym się tam dość często dżdżystym deszczem.


 Kolejne obowiązkowe miejsce do odwiedzenia to miasteczko Cambados. Przepięknie zachowana architektura z okresu pomiędzy XV-XVII wiekiem, wąskie uliczki oświetlone wzorowanymi na oryginalne latarniami i winnice, winnice, winnice...bowiem jest to stolica regionu białego wina el Albarino, które w każdych ilościach naprawdę wyśmienicie smakuje:)


 Niedaleko Cambados przypadkiem znaleźliśmy miejsce jak z bajki: fantastyczny spokój, mieniące sie różnymi kolorami rybackie łódki,  niewielka ilość turystów, bajeczne plaże (około 10), pyszne i świeże owoce morza, kojącą zieleń, latarnie morską i przyjacielskie kawiarenki. To wszystko na wysepce Isla de Arouse, którą  gorąco polecam:)



Na koniec wyprawy warto zahaczyć o niewielki archipelag wysepek objętych ochroną. Na ich terenie bowiem znajduje się Park Naturalny z ptasim rezerwatem.  Islas Cies lub Isla de Ons, to rajskie krajobrazy i przepiękne plaże, aczkolwiek minusem jest tłok wzrastający wraz z późniejszą godziną w ciągu dnia. Dostać nań się można tylko promem, m.in.wypływającym z miasta Vigo, a że promy są co godzina, szybko wzrasta ilość turystów na niewielkim obszarze wyspy.


Chyba niczego nie pominęłam w tym wpisie, przez co jest nieco duuugaśny, ale jeśli ewentualni czytelnicy lubią naturę, spokój i ocean - z czystym sumieniem polecam Costa da Morte i w/w wyspy, bo na pewno się nie rozczarują:)
 

dlaczego tu, a nie tam...

Rzecz dotyczy ostatnich rozważań na temat ewentualnego wyboru innego miejsca do życia. Brane pod uwagę są  różne czynniki. Dla mnie jednak chyba najważniejsze w tym kraju jest słońce. Co tu dużo pisać, mieszkanie w Hiszpanii daje szansę jej łatwego poznania, dzięki drogom i pogodzie. Z pewnością posiadanie własnego auta jest niezaprzeczalnym atutem, aczkolwiek jest szereg innych możliwości; wynajem samochodu, pociąg, autobus, samolot. Tak czy śmak, dla chcących poznawać ten kraj, nie ma wielu przeszkód na drodze. Szczególnie, gdy mieszka się w samym centrum - akurat w tym wypadku w stolicy - skąd wszędzie indziej jest mniej więcej taka sama odległość. Można by spytać a cóż tak naprawdę ma do tego pogoda? Dla wielu mieszkańców północnej i środkowo-wschodniej Europy sprawa jest prosta jak drut. Kiedy  leje jak z cebra, jest szaro-buro i ponuro, a do tego piździ jak w kieleckim...choćby za darmo dawali bilety na pociąg czy samolot...perspektywa wycieczki do miejsca z podobną pogodą zdecydowanie nie kusi.
Do czego zmierzam...około 15 miesięczny pobyt w Hiszpanii, z własnym autem, tutejszymi drogami i nieposkromioną ochotą jej zwiedzania, zaowocował kilkunastoma wycieczkami w jej wszystkie cztery strony, we wszystkich możliwych miesiącach i porach roku. W większości przypadków czy to był marzec, grudzień czy sierpień średnia temperatura powietrza wahała się od 20-30 stopni, zaś dni z opadami można policzyć na palcach jednej ręki. Oczywiście mowa o różnych regionach Hiszpanii (w zimie przed zimnem można uciec na południe, a w lecie przed upałem - na północ).

Tak, zdaje się że powyższy wpis jest  hymnem pochwalnym na cześć mieszkania w Hiszpanii. Żeby jednak oddać sprawiedliwość rzeczywistości, należy dodać iż nie samą pogodą i podróżami człowiek żyje:)...więc decyzja jeszcze nie podjęta.

piątek, 19 sierpnia 2011

adnotacja do peletonu 110

Dzień uściśleń:)

Od mniej więcej początku wakacji na autostradach hiszpańskich znowu obowiązuje ograniczenie prędkości do 120km/h...i Bóg raczy wiedzieć czemu...W każdym razie niedawne podróżowanie w nowych realiach nie wprowadziło zauważalnych, znaczących zmian  w przyzwyczajenia tutejszych kierowców:) Jak byli ślamazarni i powolni, tak im zostało.

JMJ w Madrycie part 2

Odrobinę poprawiłam wcześniejszy wpis, bo był nieścisły:) i dość trudny w odbiorze z racji przydługawych zdań (moja odwieczna zmora).

Natomiast wracając do JMJ...c. d. jest taki, iż pielgrzymi dalej włóczą się po ulicach miasta, dalej śpiewają i grają na swych instrumentach, zamęczają innych pytaniami o drogę, zajmują szczelnie przestrzenie na chodnikach, w knajpach, parkach... Ale żeby być sprawiedliwym... nieco im współczuję i nie rozumiem organizatorów całego przedsięwzięcia. Być może tu się kłania moje niedoinformowanie, ale organizacja owych dni w sierpniu w Madrycie, to niemal równoznaczne z ukrytą chęcią ich wykończenia. Prawda jest taka bowiem, że mają tylko zapewnione noclegi, przez co nie mogą w najgorszy upał skryć się w zaciszu hotelu lub ochłodzić się pod prysznicem...Pozostaje im bezcelowa włóczęga, zwiedzanie stolicy z uporem maniaka i wygniecioną mapą, bądź/i szukanie jakiegokolwiek cienia czy ochłody (parki, skwery, fontanny, ogródki z nawilżaczami powietrza). To wszytko moim zdaniem prowadzi do paradoksu, bo mieszkańcy, pracownicy służb porządkowych, właściciele restauracji i sklepów, policjanci i wielu innych dostają szału,a pielgrzymi z uśmiechem idioty na ustach swym bezmyślnym zachowaniem jeszcze bardziej podkręcają negatywny stosunek do siebie, nie wykazując za  grosz empatii (o czym już ostatnio wspomniałam).

Smutny tego efekt jest taki, że ewentualni miejscowi ochotnicy i zwolennicy tych Dni nie poszli przywitać Papieża i nie uczestniczą w organizowanych z tej okazji mszach ze względu na tę nieogarnięta i co gorsza niewyedukowaną hordę młodych. 
Zaś zdecydowani przeciwnicy JMJ mają świetną okazję, która wykorzystują, aby inicjować kontrmanifestacje antypapieskie.

Jednym słowem w Madrycie obecnie jest piekło na ziemi.


JMJ Madryt 2011 czyli inwazja pielgrzymów na stolicę!

...ta długo tu nie zaglądałam i kolejny wpis będzie o Światowych Dniach Młodzieży w Madrycie...a z dalszej lektury ewentualni czytelnicy będą mogli dość szybko zorientować się, iż inspiracja bynajmniej nie jest pozytywna.

Dziś, żeby zobrazować moją narastającą  irytację, chciałabym opisać pewną sytuację.  Dość wcześnie jak na madryckie realia wyszłam z domu załatwić pewne sprawunki w centralnym centrum. Po pierwsze mając nadzieję nie spotkać się twarzą w twarz z "młodzieżą" z tzw. Światowych Dni Młodzieży (niektórych zdecydowanie do tej grupy wiekowej bym nie zaliczyła), a po drugie umknąć zabijającej fali sierpniowych upałów, które są zmorą około 12-19... no w każdym razie idąc jedną z ulic ujrzałam ku swemu przerażeniu gęstniejący w oddali tłum. Dodać by należało dla pełniejszego oddania faktów, iż owy tłum rósł w siłę. Do tego był w posiadaniu instrumentów (wydających różnego rodzaju dźwięki). Z daleka wglądał niczym skrzecząca, różnobarwna papuga bądź inny dowolny egzotyczny ptak... z racji na mnogość powiewających flag, nakryć głowy, plecaków i koszulek w topowych w tym sezonie raczej "żarówiastych" odcieniach. Na początku wierzyłam, że bądź co bądź umęczeni codziennym upałem pielgrzymi (bo tak! byli to oni!) będą trzymać się lewej strony ulicy, która była zacieniona. Pospiesznie więc przeszłam na drugą stronę, wybierając z dwóch złych rzeczy mogących spotkać mnie tego ranka tę mniej gorszą, czyli słońce oczywiście. Niestety tylko przez chwilę moje łudzenie się okazało się mieć podstawy... bowiem wzbierająca  fala pielgrzymów wylewająca się gdzieś z uliczek krzyżujących się  z moją, szybko przestała mieścić się na tej zacienionej stronie. W rezultacie czego, kiedy doszłam do miejsca, w którym była jeszcze kilka chwil wcześniej nikła szansa na bezkolizyjne wyminięcie się...było już po tzw. ptakach! Musiałam dosłownie przedrzeć się przez tłum tańczących, podskakujących, śpiewających, klaszczących, grających na w/w instrumentach i już spoconych "młodych". Z przykrością muszę stwierdzić, że  nie mieli w sobie nic z tzw. ducha chrześcijańskiego miłosierdzia. Nie mieli też choćby za grosz bądź tzw. krztę empatii i wrażliwości na krzywdę drugiego człowieka. Trzeba by tu zaznaczyć, że nie byłam jedynym bezradnie próbującym pokonać nawałnicę napierającego tłumu. W trakcie naszych zmagań owi pielgrzymi tymczasem śpiewali religijne pieśni!! w różnych językach i tyle ich szczęścia, że nie po polsku, bo by usłyszeli kilka niestosownych w ustach damy obelżywych wulgaryzmów. W trakcie tych swoich podskoków i śpiewów nie przeszkadzało im traktować nas w sposób pozostawiający wiele do życzenie i zdecydowanie daleki do idei chrześcijańskiej. Krótko pisząc miałam wrażenie  , jakbym była zawadą na drodze bezmyślnego stada, które agresywnie opanowało ulice, parki, skwery, knajpy....cały Madryt...jakby nikt inny się nie liczył!

Ja się więc na koniec pytam czemu służyć mają takie zloty?

Może odpowiedź jest naga i ludzko prosta - turystyka tanim kosztem oraz ujrzenie Papieża? (...który notabene ma wylądować tu jutro o 12.00). Już się boję!

I możliwe, że jestem w tym miejscu krzywdząca dla wielu, ale fakty mówią same za siebie.

Dlatego apel do wszystkich organizatorów i opiekunów grup uczestniczących w tego typu zlotach: uwrażliwiajcie swych podopiecznych na drugiego człowieka!!


wtorek, 28 czerwca 2011

peleton 110

Każdy Polak na widok hiszpańskich dróg spokojnie może się ślinić, wargi przygryzać, nogami tupać i pięści zaciskać! Smutne to, acz prawdziwe. Drogi i w miastach i poza, i pomiędzy są naprawdę bardzo dobrej jakości. Do tego mimo kryzysu wciąż buduje się nowe! Tutejsze autostrady to marzenie, którego w naszym kraju ziszczenie może potrwać i 30 lat! Ale co ciekawe, nie wszyscy Hiszpanie to doceniają. Przy jeszcze nie tak dawno głośnym proteście 15-M dowiedziałam się, iż do jednego z żądań dynamicznie zmieniających się z początkowo zupełnie nieokreślonych, do nieco bardziej sprecyzowanych na koniec...należało m. in. obcięcie państwowych wydatków przeznaczanych na budowanie dróg, na rzecz socjalów i wsparcia ludzi młodych, potrzebujących, bez pracy... Owi manifestujący, rzekomo wyedukowani młodzi bowiem uważają, że państwo pożycza kasę na budowanie dróg od Niemców i przez to siedzi im w kieszeni i zaniedbuje swoich potrzebujących obywateli...pozostawię tę naiwną głupotę bez komentarza..

Fakty mówią same za siebie. Z dróg hispzańskich korzystają nie tylko Niemcy, ale i sami Hiszpanie oraz inni turyści, którzy napędzają gospodarkę. Dla mnie jest to logiczne, dla innych nie. Trudno.

Co do hiszpańskich autostrad. Wprowadzono kilka miesięcy temu ograniczenie prędkości (przy takich drogach oj! aż boli) do 110. Pomyśleć by można, że śródziemnomorska temperamentna natura nic sobie z tego ograniczenia nie zrobi, ...okazało się inaczej. Zamysłem rządowym bowiem było ograniczenie przez przeciętnego posiadacza auta wydatków na benzynę idącą w górę na łeb na szyję. Wymyślono i zapewne zbadano, że najbardziej optymalną i ekonomiczną prędkością jest właśnie rzeczone 110. I o dziwo działa to w 99%! Możliwe, że dość skutecznym i przekonywującym bodźcem są dla nich mandaty. Nam jeszcze się nie dostało i liczymy że ewentualnie zrobione zdjęcia z radarów nigdy nie znajdą  drogi do naszej skrzynki:)

Kierowcy hiszpańscy jednak w przeciwieństwie do dróg są tragiczni, fatalni, ślamazarni, opóźnienie w rozwoju...:) O tzw. dynamice jazdy i empatii...zapomnij. Jadą swoją stałą prędkością, jak wyprzedzają to 120 maks!!! (mówimy tu o autostradach oczywiście). Jak widzą, że za nimi zbliża się samochód z dużą prędkością, najpierw poczekają aż zwolni, potem leniwie zerkną w lusterko i rzadko sygnalizując zmianę pasa kierunkowskazem, wykonują wymarzony przez nas manewr...lub nie. Tak czy siak usta kierowcy za nimi jak również niejednokrotnie ręce pozostają w ciągłym ruchu! :) Przeciętnego Polaka trafia szlag i jasna cholera! A nie daj Boże na drodze pojawi się ciężarówka. Choćby jej zamazana sylwetka na horyzoncie...materdyjo!! Każdy prawie samochód nagle zajmuje lewy pas, by ją wyprzedzić, ale że wyprzedzanie odbywa się z mniej więcej w/w prędkością, mamy do czynnienia z dramatem! Niejednokrornie doświadczyłam przez to korków!!!, bo przewodnik peletonu zupełnie pozbawiony wyobraźni jedzie 120km/h, co by zanadto nie przekroczyć prędkości. Reszta ferajny potulnie ciągnie się za nim, nawet jeśli wśród nich są bardziej rozmyślni kierowcy. W efekcie częstym paradoksem jest dużo szybszy i dynamiczny pas prawy.
A ja się pytam, po co w takim razie wyprzedzać?? I zrozum tu hiszpańskiego kierowcę. W każdym razie niniejszym wpisem sama sobie obalam mit i wyobrażenie jakie miałam o śródziemnomorskich kierowcach: generalnie jeżdżą wolno, rozważnie, przepisowo, może to efekt uboczny ich jednak chyba wrodzonego lenistwa i zamulenia umysłu nadmiarem słońca;) albo fluidy z dróg budowanych za niemieckie rzekomo pieniądze;)

Oby żaden Hiszpan, który zna język polski (na szczęście jest to bardzo mało prawdopodobne) nie wszedł nigdy na ten blog:)


wtorek, 31 maja 2011

niepalenie po Hiszpańsku!

Ta... od  stycznia w Hiszpanii wprowadzono zakaz palenia. Super! Tylko k...jak dla kogo. Od niedawna dotknął mnie osobiście i tak sobie empatycznie wczułam się w skórę innych moich braci niedoli...
Dobra, ale wszystko po kolei.

Generalnie wprowadzony zakaz palenia jest sam w sobie dobrym pomysłem, powiem więcej, niestety dla palaczy w Hiszpanii potraktowano go kategorycznie, definitywnie i bardzo poważnie. Co to znaczy? No niby zakaz zakazem, u nas też jest... Z tą różnicą, że tu nie ma żadnych obejść pt. jeśli w barze, knajpie, restauracji znajduje się osobne pomieszczenie oddzielone drzwiami i z oknem, to można.... itd. itp. - patrz cwaniaczy przykład Polski. Tu sprawa jest prosta niczym przysłowiowy drut; nie ma palenia w barze, knajpie, restauracji pod żadnym pozorem i nie ma tu nic do rzeczy jej wielkość, ilość drzwi, okien czy czego tam jeszcze. Konsekwencje zatem są z kolei jasne jak słońce; nie śmierdzisz od stóp do głów łącznie ze skarpetkami i paskiem od zegarka, niezależnie od tego czy pijesz kawę, sok, wodę czy rum. Dla mnie bomba.

Ale jest tu pewne ale... W Hiszpanii jest ciepło przez generalnie cały rok i przez to nie stanowi to jakiegoś poważnego problemu dla palaczy, bowiem ci zawsze mogą wyjść na mniej lub bardziej rześkie zewnątrz. I dobrze; jak ktoś sobie chce palić, niech pali, ale to z kolei implikuje ciąg dalszy wydarzeń, w których pojawiam się m. in. ja. Zanim dojdę do końca tego łańcuszka  dodam jeszcze, iż w związku ze stylem życia Hiszpanów (dużo na zewnątrz)  jest tu całe mnóstwo barów, kawiarni i restauracji (z którego  żywo i czynnie szczęściarze korzystają), konsekwencją pogody natomiast jest całe mnóstwo tzw. tarasów należących do tychże przybytków. Uff i tu wreszcie mamy mnie i moich współtowarzyszy niedoli. Jeśli bowiem mieszkasz w mieszkaniu tzw. zewnętrznym (jako od niedawna ja), a nie wewnętrznym (jako do niedawna też ja)...hmmm masz mały problem, ponieważ w twojej okolicy na pewno znajduje się bar, kawiarnia albo restauracja, która otwiera swoje podwoje nie zawsze o określonych porach, ba,  nawet w nie zawsze określonych dniach...a to oznacza, że masz problem. Mianowicie  hiszpańskich palaczy z cholerną potrzebą wyrażania siebie w sposób, który może nas (nazwijmy północnie raczej usposobionych) delikatnie pisząc - drażnić. A żeby tego było mało, ich barwa/tembr głosu jest z zasady niższa, a  niekiedy nawet znacznie niższa od  naszych kobiet i mężczyzn czyniąc je tubalnie dudniącymi, co powoduje wraz z śródziemnomorskim usposobieniem hiszpańskiego krzykacza mieszankę zabójczą! I to pod twoim oknem! Owa mieszanka, morderczyni ciszy jest szczególnie słyszalna w wiosenne lub letnie wieczory i noce (na marne pocieszenie dodam że zazwyczaj tylko w weekendy). W te newralgiczne dni i pory nie ma szans na połączenie marzenia o letnim, orzeźwiającym wietrzyku wpadającym przez otwarte okno twojej sypialni z jednoczesną błogą ciszą nieprzerwaną nawet bzykaniem komara (w Madrycie takowych nie ma!), podczas gdy ty spoczywasz w objęciach Orfeusza. Naga prawda jest brutalna! Zakaz palenia w Hiszpanii, plus mieszkanie zewnętrzne, plus pi razy drzwi mieszkanie w centrum (a pewnie nie tylko) równa się: zamykaj okna i drzwi na trzy spusty i jeśli masz szczęście i klimatyzację niezwłocznie ją uruchom. W przeciwnym razie przygotuj sobie bądź stopery do uszu bądź dobrą książkę, jeśli potrafisz czytać w hałasie, bądź...o filmie zapomnij...chyba, że lubisz nieme....I tak do około 4/5 nad ranem!
No cóż... "dobranoc" w Hiszpanii  nie zawsze znaczy co znaczy lub co powinno znaczyć.

Wersją ostateczną i bynajmniej nie najgorszą jest też zejście na dół!

niedziela, 22 maja 2011

"kucharzenie" po hiszpańsku

Nie bez powodu kucharzenie jest w cudzysłowie. Nie jest to sztuka, którą posiadłam, a chyba co gorsze nie mam takiego zamiaru...choć ludzie się zmieniają, więc może kiedyś...
     W każdym razie co do gotowania, że tak hucznie nazwę czynność, o której chcę coś dziś napisać, zaczęłam powolutku otwierać się na nią, ale trzeba zaznaczyć, że tylko w kontekście wybiórczo-hiszpańskim. Cóż to do cholery znaczy?...na tyle ile się orientuję, wiem, że wiele z potraw klasycznej kuchni hiszpańskiej jest prosta, szybka, niewieloskładnikowa, tania i smaczna...przynajmniej moim zdaniem. Taniość może być punktem spornym, podobnie jak i doznania smakowe, ale nie jest to kwestia, o której mam tu zamiar pisać. Chodzi o to, że zaczęłam jej próbować (czytaj przygotowywać).
Po pierwsze tortilla (tej akurat jeszcze nie:))
Dla mnie numer jeden! Można ją jeść zarówno na śniadanie, na kolację, w kawałkach jako przystawka (tapas) do alkoholu... Główne składniki to ziemniaki, cebula, jajka. Ale można urozmaicać. No może nie jest to najbardziej banalna potrawa do przygotowania, ale sycąca i smaczna.
Kolejny mistrz to patatas bravas...zwykłe niby ziemniaczki, ugotowane, czasem jakby lekko obsmażone, pokrojone w kosteczkę i polane pikantnym sosem. Banał, po którym tylko palce lizać.
Następna bomba to gazpacho. Idealne na upały, hiszpański krem-chłodnik z pomidorów, papryki, ogórków i cebuli. Bajecznie orzeźwia i syci.
Nie sposób pominąć całej armii owoców morza, która w Hiszpanii jest wszędzie dostępna i co ciekawe w Madrycie równie świeżutka jak na wybrzeżu...stolica - wiadomo!
Z tej całej puli, której nie sposób wyliczyć ostatnio przygotowałam na kolację  gambas al ajillo czyli obrane krewetki w oliwie z czosnkiem i papryczką chili. Cud miód i malina! Równie wyborne okazały się  langusty (przerośnięte krewetki) w oliwie z czosnkiem i cytryną (obie potrawy podawane z białym pieczywem, by móc je moczyć w sosie)...i tak dalej i tym podobne....
Prawdę powiedziawszy pewnie jeszcze jest ileś  potraw, których  nie spróbowałam, ale te wymienione gorąco polecam ;) A co najważniejsze, można je naprawdę łatwo i szybko przygotowywać, nie to co gołąbki z sosem pomidorowym czy pierogi z kapusta i grzybami... Co naturalnie nie oznacza, żeby nie było tu żadnych niejasności, iż ich nie lubię.... Przeciwnie! Ubóstwiam, lecz przygotowywać nie umiem:) Między innymi dlatego może tak przypadła mi do gustu kuchnia i coraz bardziej "kucharzenie" po hiszpańsku.

poniedziałek, 16 maja 2011

Costa del Sol

...po pierwsze chcę dookreślić, uściślić i zapewnić, że wiele na temat owego wybrzeża Hiszpanii nie wiem. Co natomiast mnie zaskoczyło to to, że miejscowość o nazwie Estepona okazała się zaprawdę trafionym wyborem. Większość miejscowości Costa del Sol bowiem (którego zasadniczo nie polecam), to w większości dość wąskie plaże nabite wieżowcami niczym poduszka na igły igłami...z nieskończoną ilością pól golfowych, nie wspominając już o turystach w tzw. high season (głównie brytyjskich i rosyjskich). Notabene dość interesujące jest iż obie narodowości nie charakteryzuje raczej wysoki poziom melatoniny, a tłumnie wybierają najgorszą dla swych cer i portfeli, porę wycieczek.
       No ale miało być o Esteponie...jest właściwie ostatnim dość dużym jak na to wybrzeże ośrodkiem turystycznym, a szczególnie w kwietniu z bajecznie małą ilością turystów...tym także podbiła moje serce. Sama plaża czysta, długa, z wieloma zadaszonymi punktami rekreacyjnymi dla dzieci, dorosłych i emerytów. Owe punkty pod wiatą chroniącą użytkowników przed słońcem, czynią z nich fantastyczne, czynnie wykorzystywane (głównie przez miejscowych)  miejsce spotkań i ćwiczeń. Nie tylko w tej miejscowości, lecz w całej Hiszpanii  spotkać w nich zawsze można młodych i starych  oddających się tzw.aktywności fizycznej. Myślę, że żeby ułatwić czytelnikom wyobrażenie sobie tegoż miejsca, najtrafniejsze byłoby nazwanie go placem zabaw z mniejszą lub większą liczbą sprzętów do ćwiczeń.
       Wracając do zalet...byłam ogólnie i szczególnie zaskoczona iż nie znalazłam tam tłumów, wrzawy, głośnych dyskotek (choć pewnie są:)- nie szukałam), centrów handlowych, wielkich i wysokich hoteli z błękitnymi basenami...lecz zamiast tego miasteczko z przytulnym, urzekającym centrum, po którym spacer pośród pobielanych niskich kamieniczkach to krótka, acz czysta przyjemność. Ponadto bez zbędnego blichtru prowadzone kawiarnie, bary i oczywiście brytyjskie puby należące często do Brytyjczyków i przeznaczone dla brytyjskich turystów. Jedzenie to kolejna zaleta - smaczne, tradycyjne w przystępnych cenach...choć troszkę trzeba poszukać i poeksperymentować.
Osobiście dla miłośników owoców morza polecam część portową Estepony, gdzie tuż przy garażach na łódki rybaków znajduje się ...hmm restauracja to za mocne słowo:) użyję raczej określenia jadłodajnia. Niepozorne miejsce naprawdę niczym nie urzekające, z normalnym, wręcz bezpłciowym wnętrzem i jedynie ciekawie położonym rozległym ogródkiem pod foliowym dachem z widokiem na morze. Ale! Jedzenie! Niebo w gębie! Wiem co piszę, bo mam porównanie. Naprawdę przepyszne, charakterystycznie dla Hiszpanów prosto przyrządzone i jakże smaczne...!!  W tym obskurnawym  portowym barze można delektować się wyłowionymi prosto z morza, wprawnie przyrządzonymi rarytasami. Poezja! A do tego obsługują kelnerzy o przyjemnej, hiszpańskiej aparycji, podjeżdżający do pracy niezłymi samochodami.
       A co do innych cech Estepony...jeśli ktoś się wybiera tam na początku kwietnia, muszę lojalnie ostrzec, że woda z przeznaczeniem raczej dla morsów lub niezwykle zdeterminowanych:) No i trzeba by nadmienić, iż w całej Hiszpanii dużym problemem jest porozumiewanie się w języku angielskim, choć Estepona okazała się pod tym względem nieco lepsza niż stolica. Hmm...zdaje się, że to jedyne wady, które sobie przypominam.
      Krótko podsumowując Estepona to naprawdę zaskakująca niespodzianka na wybrzeżu, którym mnie wielu straszyło i którego ponownie mimo wszystko nie wybiorę.

piątek, 25 marca 2011

Hiszpański styl przemieszczania się na ulicach:)

...tak, tak istnieje takowy. Beztroski, nietuzinkowy, zapadający w pamięć, można by nawet pokusić się o użycie przymiotnika śródziemnomorski...

Tyle teorii. 
A cóż to oznacza w praktyce? ...hmmm  rzeczywistość, przynajmniej dla mnie, nie maluje się w różowych barwach. To tzw. przemieszczanie się Hiszpanów jest nieznośne, nie do przyjęcia, nieokrzesane, bezmyślne, kolizjotwórcze, niezwykle irytujące i...tu skończę swoją litanię,  żeby nie pokusić się o użycie bardziej dosadnych określeń.

W okolicznościach polskiej szarej sfery pieszych, to raczej ja byłam osobą, która przemieszczała się najwolniej, co bynajmniej nie jest tożsame z określeniem a la Hiszpan. Tu natomiast jestem niczym nikomu nieznany obiekt kosmiczny poruszający się z prędkością światła..., który jednak nie budzi zdziwienia, zachwytu czy jakiejkolwiek innej reakcji...a już na pewno w jego gestii  (czyli mojej), nie jest możliwe w żadnej mierze przymuszenia hiszpańskiej masy ludzkiej do choćby łaskawej najmniejszej próby respektowania podstawowych prawideł tzw. ruchu prawostronnego albo jakiegokolwiek innego prawidła regulującego korzystaniem ze wspólnej - do cholery! - powierzchni chodnika na i pod ziemią. Tak oto przedstawia się chodnikowa szara rzeczywistość słonecznej Hiszpanii...przynajmniej z perspektywy Madrytu.

Najgorsze w tym stylu przemieszczania się jest chaos. Nieprzewidywalność! Kompletny brak opanowania! Nieokiełznanie! Ale i żeby być sprawiedliwym sędzią...czasem  towarzyszy temu także słodka beztroska, naiwność i niewinność, które są zapewne wyrazem śródziemnomorskiej natury (nie spieszę się, bo nie muszę, a nawet jak powinienem, mam czas). 

Niestety w żaden sposób nie wpływają one na mnie łagodząco, szczególnie kiedy pędzę gdzieś na złamanie karku, mijam wejście do metra i mam pecha, że znajduje się one za zakrętem, a w dodatku właśnie przyjechał pociąg...mammma mia!! W całej krasie można wtedy obserwować ludzi snujących się bez ładu i składu w każdym kierunku i choćbym nie wiem jak chciała, nie sposób się przebić przez ten silny swym powolnym bezładem tłum. 

Kolejny przykład to stacja metra. Jak się stoi w wagonie w pewnym oddaleniu od drzwi, a zależy nam na czasie przy wysiadaniu,...lepiej się doń przybliżyć wraz ze zbliżającą się stacją docelową. Realia madryckie bowiem są  dość specyficzne i w tej  kwestii nielogiczne. Na kilka bowiem chwil  przed  docelową stacją
(nie daj Bóg, by był to zawsze okropnie zatłoczony przystanek Sol) nagle można zaobserwować pospolite ruszenie ku drzwiom wszystkich zainteresowanych wysiadką. Wydawać by się mogło, że motywacją jest pośpiech ...dotychczas zaczytani, przysypiający pasażerowie nagle wstają czym prędzej ze swych dotychczas zajadle okupowanych siedzisk, by ruszyć żwawo naprzód i ustawić się najbliżej drzwi. Hmm...nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ciąg dalszy. Po otwarciu drzwi metra, tłum zamiast rześko ruszyć do przodu ..zwalnia!? Następuje przeskok do akcji filmu w zwolnionym tempie...pasażerowie idą baaaardzo wooolnoo, bardzo chaotycznie, zajmują całą szerokość schodów (ratunkiem są ruchome, bo można na nich wymijać), a niektórzy nawet idąc czytają!! Do tego jeszcze nie wiedzieć czemu próbują się wyprzedzać... powtórka z rozrywki! ...i znów trzeba uzbroić się w anielską cierpliwość licząc, że przechodnie są miejscowi  i nie zroumieją cisnących się na usta przekleństw w ojczystym języku!

Takich historii mogłabym tu przytaczać bez liku, ale myślę że ten wycinek, tak skrupulatnie opowiedziany, 
w zupełności wystarczy.

Podsumowując...nerwusy chcące odwiedzić Madryt - zabierzcie ze sobą dużo środków uspokajających! 
...a na wszelki wypadek i rutinoscorbin...jakbyście się poczuli niewyrażnie! ;)

środa, 16 marca 2011

pogoda...

...tak... pogoda to mój ulubiony temat rozmów...właściwie wrota doń prowadzące, tudzież wymówka na to lub zasłona dymna na tamto... Profesjonalnie rzecz ujmując, pełni ona tzw. fatywną funkcję języka, powszechnie stosowaną u nas jak i na Wyspach Brytyjskich.

...a przechodząc do rzeczy...czyli do hiszpańskiej pogody...jestem tu jakieś 8 miesięcy i póki co odnotowuję najgorsze dwa; grudzień i jak dotąd, marzec. Niestety z dzisiejszej konsultacji z rodakami wynika, tudzież w oparciu o strony internetowe, gdzie można sprawdzić pogodę w każdym niemalże punkcie świata, iż Wrocław-Madryt idą łeb w łeb, czyt. pochmurno, wilgotno, wietrznie, chłodno (temperatura prawie identyczna, tj. 6-7 stopni). W takim razie, ja się pytam! gdzie jest to słońce, ciepło, wiosna w pełni, której Hiszpanom wszyscy na północy tak zazdroszczą?! Trza uzbroić się w cierpliwość i czekać...weekend zapowiada się już lepiej :) A swoją drogą człowiek się szybko odzwyczaja lub przyzwyczaja...zależnie od punktu widzenia, tudzież siedzenia...bowiem tu kilka dni tzw. niepogody, która jest niczym "bułka z masłem" w porównaniu do polskiej słoty..., a ja już zrzędzę...

...no ale jak trza pozrzędzić, to każdy powód dobry...a temat pogody najbardziej bezpieczny :)

środa, 2 marca 2011

...będzie o Hiszpanii

No cóż, rodzę rodzę i urodzić nie mogę...słomiany zapał daje się we znaki, więc chcąc uparcie go pokonać, postanowiłam porarorzyć o kraju, do którego mnie rzuciło, czyli jak mówią Hiszpanie - o Epani.

Dość mocnym bodźcem do skłonienia mnie do wklepania pierwszego wpisu o tymże kraju, byli rodacy! Od jakichś 8 miesięcy pędzę tu swój żywot i rozglądam się, chłonę, obserwuję...aż tu nagle jednego wieczora przemierzając dzielnicowe ulice w drodze do parku...słyszę, jakże znajome, głośne, pełne ekspresji, powszechnie stosowane.. "Kurwa, ja pierdolę..." itd. Żeby uściślić i wprowadzić ewentualnie czytających w scenerię...było to tuż pod sklepem sieci "Lidl" w godzinach wieczornych, chwilę przed zamknięciem. Panowie wyglądali jakby spożywali "na miejscu". Było ich...aż się nasuwa wiernie oddając słowa piosenki zespołu Perfect, trzech,...ale ja nie będę wierna słowom, lecz rzeczywistości. Było ich czterech i zdecydowanie w każdym z nich jedna, polska krew i hiszpańskie  piwo "Mahou" w taniej wersji, tj. w butelce...bodajże litrowej. Sądząc po jakże charakterystycznej głośności wypowiadanych słów w ojczystym języku, mimo zaledwie kilkucentymetrowej odległości od współbiesiadników, wywnioskowałam iż była to nie jedyna spożywana butelka.
Hmmm pomyślałam mijając ich w pełnym zażenowania milczeniu, cóż oni tu robią? Czemu tak wrzeszczą? (ktoś spostrzegawczy mógłby rzec, bo piją, a co fakt to fakt...idzie to w parze). Ich wizerunek  sugerował, że raczej są osobami nie mającymi stałego dachu nad głową ani stałego zarobkowego zajęcia...Do tego te nieprzyjazne, lisie iskierki rzucane przyglądającym się ze zdziwieniem przechodniom...
Wracając za jakieś 50 minut już z daleka dało sie słyszeć, że wciąż są pod Lidlem i że butelka dobiegła końca... Mijając ich znów zpadła między mym towarzyszem i mną wymowna cisza...ale też rozwiały się moje wątpliwości i zaspokojona została ciekawość. Okazało się mianowicie z niedającej się nie słyszeć rozmowy, że spotkanie dotyczyło (oprócz oczywiście konsumpcji) ustalenia kto dziś śpi pod Lidlem! Gwoli wyjaśnienia był to dość chłodny wieczór, a tego typu sklepy często mają charakterystyczne zadaszone głębokie wejścia, które bardzo często służą tym, bez dachu nad głowa jako nocleg...
Pomyślałam wtedy czemu nie wracają do domu? Jak to się stało, że są gdzie są, bez dachu nad głową, bez pracy, bez... Trzech z nich było młodych, silnych... Czemu tułają się po Madrycie, czemu...? Na te pytania chyba nie ma jednoznacznej, wszystkich satysfakcjonującej odpowiedzi. Mnie to bliskie spotkanie z polskością zaskoczyło, zawstydziło i zasmuciło:/

...a zostać pod "Lidlem" miało dwóch.

piątek, 28 stycznia 2011

hmmm...

Sama nie wiem do końca jak to się stało:) W sensie skąd mi się wziął pomysł na założenie bloga..."pomysł" brzmi  nieco nazbyt patetycznie, konkretnie :), bo wciąż nie istnieje sprecyzowany powód  istnienia owego "sieciowego dziennika" (jak podaje Wikipedia). Bardziej można by raczej mówić tu o mglistej idei, zarodku...przyjmijmy więc, że jestem w ciąży z pomysłem. W związku z tym jak urodzę dam znać, a póki co troszkę sobie porerorarzę :)... o wszystkim i niczym :)...może coś sensownego się z tego wykluje, a może po prostu będzie to medium, za pośrednictwem którego dam upust mojej nieodpartej potrzebie mówienia...czym odciążę istoty mające przyjemność i czasem nieprzyjemność oddychania tym samym powietrzem.

W związku z tym nazwijmy ten pierwszy wpis czymś w rodzaju obwąchiwanie się z przybytkiem zwanym blogiem, tzw. próbą mikrofonu...w każdym razie ...na teraz to chyba tyle :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...