Niedawno obchodziłam kolejną wiosnę w moim życiu, choć tak naprawdę zimę, bo w zimie wydano mnie na świat.
W zimie nie byle jakiej, bo ponoć stulecia! Ha!
Przyznam, że nie drążyłam nigdy tematu, bo szkoda by mi było odrzeć historię swoich urodzin z tak spektakularnych okoliczności, ale ta sławetna pora roku, tak naprawdę, miała chyba miejsce rok wcześniej :)
Tak czy siak zrobiłam sobie prezent. Wycieczkę. I powiem Wam, że to był strzał w dziesiątkę. Uwielbiam się przemieszczać. Na małą i dużą skalę. Dla tych co mnie znają, może to zabrzmieć paradoksalnie, ale ja lubię być w ruchu...prawie tak samo jak w bezruchu totalnym, czyt. kanapowym. Oba stany są mi niezbędne do życia i wzajemnie się uzupełniają (w jednym odnajduję sens, a w drugim bezsens istnienia).
Przejdę wreszcie do rzeczy.
Cambridge było moim celem, ale nie samym w sobie. Powodem był koncert, a przy okazji odkrycie uroczego angielskiego miasteczka.
I co tu dużo pisać, nasyciłam uszy, napełniłam ciało, zapełniłam pamięć aparatu, naładowałam baterie ducha i wróciłam.
Lubię. Lubię angielską architekturę, lubię ichniejszy język/akcent, uwielbiam angielskie śniadanie i od niedawna odkrywam samotne podróżowanie. Muszę Wam powiedzieć bomba!
Prezent uważam za udany! Dziękuję tym, dzięki którym się udał i doszedł do skutku :*
ilość rowerów prawie jak w Holandii!
rowery są wszędzie i naprawdę studenci z nich korzystają (mimo przenikliwego zimna)
uliczne jedzenie kusiło
prawie tak samo jak piękne witryny smacznych sklepików
i multikulturowych restauracji
na koniec trafiła mi się nawet gromada typowych "angielskich dżentelmenów", których grzało już zdecydowanie co innego niż wierzchnie okrycia!
Dobrego tygodnia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz